Biblioteka w Kutnie - www.bibliokutno.pl

logo.png ab8e8b095b7bb87451f5722d42c764bc
top news port kali mstr galp
legimi1.jpg 33930bddc40365abc825d4f4fea5d81e
legimi2.jpg b2bcc4271479ccbc4c44d6829834e3ea
Ogólnopolski konkurs na opowiadanie fantasy - nagrodzone opowiadania

Publikujemy opowiadania nagrodzone w Ogólnopolskim Konkursie Literackim na Opowiadanie Fantasy (z motywem róży). Konkurs organizowany był w ramach Kutnowskich Dni Fantastyki 2016. Życzymy przyjemnej lektury!

Katarzyna Karolina Krępeć - I nagroda w II kategorii wiekowej (dorośli)

Złota róża”

Pamiętał ją, aż za dobrze. Wreszcie w jego ręku była prawdziwa złota róża. Zewnętrzne piękno z łatwością ukrywało tajemnicze wnętrze tego niezwykłego przedmiotu.

Gdzie to znalazłeś? — zapytał staruszek. Przez chwilę wydawało mu się, że to wzrok płata mu figle. Nie byłoby w tym nic dziwnego; Piotr miał już ponad 90 lat, więc jego spojrzenie nie było już tak uważne jak dawniej.

Był jednak pewny, że to prawdziwa złota róża. Szukał jej ponad 70 lat. Sędziwy mężczyzna utracił już nadzieję, że kiedykolwiek ją odnajdzie, dlatego siedział zdumiony, nie wierząc temu, co widzi.

Wszystko wskazywało na to, że róża była bardzo stara. Na jej niegdyś lśniącej łodyżce znajdowały się oznaki nieubłaganego upływu czasu. Zadraśnięcia przypominające ludzkie zmarszczki, pokrywały jej połamane listki oraz łodygę. Jedynie złote płatki pozostały nietknięte. Piotr pogładził je z czułością. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście.

— Dziadku? — Do rzeczywistości przywrócił go głos zaniepokojonego wnuka. Gdyby nie mały Dawid, już chyba nigdy nie zobaczyłby tego wyjątkowego przedmiotu.

— Czy mama opowiadała ci o tym, jak szukałem złotej róży? — zapytał Piotr.

— To znaczy… mówiła mi, że ciekawią cię rzadkie przedmioty, dziadku, i że trudno stworzyć złotą różę, bo jest to bardzo drogie.

— To prawda — mruknął starszy mężczyzna. — Ale można kupić pozłacaną różę, która wygląda jakby była ze złota.

— Mama powiedziała mi, że to właśnie taka — wtrącił chłopiec. — Ale i tak postanowiłem ją sobie zatrzymać. Wydawała mi się ładna.

— No cóż, nie dziwię się, że twoja mama tak pomyślała — zaśmiał się Piotr. — Róża tej wielkości powinna być ciężka. Złoto nie byłoby takie lekkie.

— Czyli nie jest wcale taka rzadka jak myślałem? — powiedział Dawid rozczarowanym tonem. — A kolega mi wkręcał, że to taka prawdziwa…

— Ona jest bardzo wyjątkowa — rzekł staruszek, patrząc na kwiat. — Powiedzmy, że ma naprawdę złote wnętrze.

Chłopiec spojrzał na niego zdziwiony, nie bardzo wiedząc, co dziadek miał na myśli. Wnuczek był za mały, aby zrozumieć historię złotej róży. Piotr spytał jedynie, gdzie ją znalazł.

— Na brzegu rzeki — odpowiedział chłopiec. — To znaczy… Wiem, że nie powinienem się tam bawić, ale…

— Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny, że tym razem byłeś małym urwisem.

Dawid wzruszył ramionami i wrócił do swojej zabawy. Piotr uśmiechnął się radośnie. Odkąd umarła jego żona, taka wesoła mina była u niego rzadkością. Chwycił swoją laskę
i poinformował bliskich, że idzie na mały spacer.

Szedł dość długo, aż w końcu dotarł do ulicy Adama Mickiewicza. Idąc wzdłuż torów, w końcu znalazł się blisko dawnej cukrowni „Konstancja”. Piotr opierając się na lasce, spojrzał z zadumą na to miejsce. W jego kieszeni drżała mała złota róża, którą dostał od wnuczka.

— Spokojnie, malutka… — Staruszek wyjął ją i delikatnie ujął w dłonie. — Wybacz, że musiałem cię tu przynieść. Wybacz mi wszystko.

Ponownie rzucił spojrzenie na kompleks szarych budynków. Dawne getto. Tysiące Żydów stłamszonych w tak małej przestrzeni… Piotr zadrżał na samą myśl, ale nie odwrócił wzroku. Nie był tu już od paru lat, ponieważ to miejsce przywoływało straszne wspomnienia. Jednak teraz musiał się z nimi zmierzyć, bo w przeciwnym razie nie będzie w stanie odwrócić zaklęcia, które rzucił na ten kwiat wiele lat temu.

Niewiele osób wiedziało, że mężczyzna posiadał specjalny dar. Zawsze zabawiał rodzinę „magicznymi sztuczkami”, ale tylko jedna dziewczyna dowiedziała się o tym, że były one prawdziwe. Swoje zdolności odkrył w szkole średniej, kiedy targany złymi emocjami, przypadkiem zmienił kolegę w złoty posążek. Staruszek zaśmiał się głośno, wspominając tę chwilę. Ależ miał wtedy pietra! Na szczęście wszystko udało się naprawić, lecz od tamtej pory Piotr był świadomy swojej, nazwijmy to, „mocy”. Dawniej wykorzystywał ją, robiąc magiczne sztuczki na ulicy. Oczywiście nikt nie wierzył, że potrafi wytwarzać prawdziwe złoto, ponieważ to, które on tworzył było bardzo lekkie. Niestety poza rozrywką, jego zdolności nie dawały mu za wiele korzyści… Oprócz jednej, która zmieniła na zawsze życie Piotra.

Poznał ją na którymś ze swoich ulicznych występów. Po szkole wychodził i dla rozrywki zamieniał różne przedmioty w „złoto”. Publiczność zawsze była tym zachwycona, oprócz jednej dziewczyny, która obserwowała go ze zmarszczonym czołem.

Może uważa te sztuczki za prymitywne?” — myślał wtedy zirytowany. W końcu któregoś dnia młoda kobieta podeszła do niego.

— Nie uważasz, że zamiast wykorzystywać swój dar na pokazy, mógłbyś zrobić
z niego lepszy użytek? — powiedziała rzeczowo. — Na przykład zamieniać róże w złoto i je sprzedawać.

Piotr patrzył się na nią osłupiały.

— Tak, wiem, co zaraz powiesz… — Młoda dziewczyna najwyraźniej nie zrozumiała powodu jego milczenia. — Nikt nie nabierze się na to, że to złoto, bo jest za lekkie… Ale jestem przekonana, że młode pary byłyby zaciekawione pozłacanymi różami. Na produkcji można by było zaoszczędzić, ponieważ sam je wytwarzasz…

— To dlatego zawsze mnie obserwowałaś? — zapytał zaciekawiony mężczyzna.

Niespodziewanie dziewczyna zaczerwieniła się.

— No… Niezupełnie… — mruknęła zawstydzona. Od tamtej pory Piotr uważał, że właśnie to był moment, w którym zakochał się w młodej Żydówce Hanie.

Czas, który spędzili ze sobą, uważał za najszczęśliwszy w swoim życiu. Ta młoda, inteligentna dziewczyna była dla niego całym światem. Mieli zamieszkać razem, jak tylko oboje znajdą stałą pracę i trochę zaoszczędzą. Piotr czasami wybiegał myślami w przyszłość
i naiwnie sądził, że ta cudowna wizja wspólnej rodziny z Haną jest wyłącznie kwestią czasu. Stało się jednak inaczej.

Nigdy nie przywiązywał dużej wagi do tego, że jego ukochana jest Żydówką. Dopiero gdy rok później wybuchła druga wojna światowa i usłyszał o tym, że otwierano getta
w innych miastach, to zaczął więcej o tym myśleć. Na szczęście w jego domu Hana była zawsze mile widziana, ale Piotr coraz bardziej obawiał się o jej bezpieczeństwo. W końcu pewnego dnia jego najgorsze obawy się sprawdziły. Ojciec poinformował go o tym, że Niemcy planują przekształcić starą cukrownię w kolejne żydowskie getto.

Razem z Haną wymknęli się tamtej nocy z dwiema walizkami w ręku. Nie było czasu do stracenia; Piotr nie zamierzał czekać, aż plotki o przesiedlaniu Żydów okażą się prawdziwe. Nie mógł sobie nawet wyobrazić, co mogło grozić jego ukochanej.

— Ale jak sobie poradzimy? — pytała go nerwowo Hana, kiedy przemykali wąskimi uliczkami. Bardzo się spieszyli, ponieważ zaraz miała nadejść godzina policyjna. — Nie mamy żadnych oszczędności! Uciekniemy i co dalej?

— Damy radę — odpowiedział mężczyzna, nie patrząc jej w oczy. — Jak to było? Otworzymy wytwórnię złotych róż. Z tego będziemy się bez problemu utrzymywać,
w końcu mój dar się na coś przyda!

— Piotrek… — Trzymał jej dłoń, więc czuł, jak drży. — Słyszałeś, co grozi za pomaganie…

— Nie obchodzi mnie to — odparł spokojnie. — Nie pozwolę, żebyś trafiła do getta, po moim trupie!

— Ale pomyśl logicznie… — Hana zatrzymała się raptownie. — Przecież na pierwszy rzut oka widać, że jestem Żydówką. Jak zamierzasz stąd uciec? Pieszo?

— Pojedziemy pociągiem.

— I co powiesz przy kontroli? — żachnęła się dziewczyna. — Przecież wiesz, że ostatnio podróże są bardzo utrudnione… Nie mamy fałszywych dokumentów, nic…

— Ale mamy to — Piotr pstryknął palcem, a guziki jego marynarki pokryły się złotem.

— Zaraz… Nie chcesz mi powiedzieć, że…? — Hana wybałuszyła na niego oczy.

— To nasza jedyna szansa — Mężczyzna przytulił ją mocno. — Tylko w ten sposób możemy podróżować, nie wzbudzając podejrzeń. Jak tylko będziemy za granicą, to skończy się uciekanie. Będziesz mogła być kim zechcesz.

W końcu zgodziła się wziąć udział w tym planie. Wiedziała co jej grozi, ale ufała Piotrowi bezgranicznie, dlatego powierzyła mu swoje życie…

*

Staruszek wyjął złotą różę z kieszeni. Tym razem cały czas trzymał ją w dłoni, aby jej nie zgubić. Tyle lat żałował, że tamtego dnia w pociągu lepiej nie pilnował swojej ukochanej. Pamiętał, że kiedy odkrył, że zniknęła, myślał, że się załamie. Najgorsza była świadomość, że powierzyła mu swoje życie, a on tak bardzo ją zawiódł. Tylko on mógł zmienić ją z powrotem w człowieka. Jego dar miał im pomóc, a nie jeszcze bardziej pogorszyć sprawę…

Piotr położył różę na trawie. Dawno nie używał swoich umiejętności. Mimo upływu lat, doskonale pamiętał swoją desperację w tamtym okresie; jak szukał jej w pociągu i pytał
o nią każdego pasażera; gdy wrócił do swojego rodzinnego miasta i przez wiele dni codziennie wyruszał na poszukiwania w nadziei, że odnajdzie różę.

Jednak to nigdy nie nastąpiło. W końcu się poddał. Rodzina była przekonana, że Hana, jak reszta Żydów, została wysłana do getta. Piotr nie miał siły powiedzieć im prawdy. Mimo że jego zmarła żona była bardzo dobrą kobietą, to zawsze się zastanawiał, co się stało z Haną. Gdzie się podziała? Czy ktoś się nią opiekował, choć wydawała się być zwykłą, pozłacaną błyskotką? Czy byłaby w stanie mu wybaczyć, że ją tak zawiódł?

Piotr zamknął oczy. Już za chwilę będzie miał szansę poznać odpowiedzi na nurtujące go od wielu lat pytania. Łza spłynęła po jego policzku, kiedy stał w cieniu drzewa, skupiając całą swoją energię. Musiał przywrócić Hanę do życia, choćby nie wiem co!

Wyczerpany upadł na ziemię. Miał wrażenie, że skończyły mu się wszystkie siły. Jego źrenice rozszerzyły się z zaskoczenia, gdy zobaczył efekt swojego zaklęcia.

*

Nikt nie wiedział, co się stało ze staruszkiem, który zniknął tamtego dnia. Niektórzy mówili, że ze starości pomylił drogę do domu i najzwyczajniej się zgubił albo że miał jakiś wypadek. Jeszcze inni twierdzili, że widzieli go w towarzystwie jakiejś pięknej kobiety,
z którą wyruszył w podróż pociągiem. Nikt, nawet najbliższa rodzina, nigdy nie dowiedział się co się z nim stało. Znaleziono jedynie kosz z tysiącem pozłacanych róż w miejscu, gdzie widziano go po raz ostatni. Piotr zniknął, ale w mieście podchwycono pomysł ze złotymi różami, i od tamtej pory można było je znaleźć w sklepach jako pamiątki z miasta „złotej róży”. Kiedy pary wymieniały się ślicznymi pozłacanymi kwiatami, można było odnieść wrażenie, że w każdym z nich uśmiechają się Hana i Piotr, rozłączeni i ponownie zjednoczeni przez tajemniczy los.


Kamila Leciejewska - II nagroda w II kategorii wiekowej (dorośli)

Róże hrabiego Piotra

1.

Kopytka zastukały o czarno-biały marmur posadzki kościoła. Krok za krokiem zbliżały się do ołtarza bogato zdobionego złotem. Święci, których mijały, spoglądali na nie podejrzliwie ze swoich kapliczek. Na ołtarzu ustrojonym różami spoczywała szklana trumna hrabiego. Twarz zmarłego arystokraty była spokojna, wydawał się śnić jedynie. Kopytka zatrzymały się przy trumnie. Dało się słyszeć chrząknięcie, po czym kościołem zatrząsł niski, męski głos:

Iterum vivere!

Diabeł zastukał w szybkę trumny. Hrabia otworzył oczy.

Nie mogłeś darować mi tych rytuałów?

Diabeł zignorował sarkazm, uchylił wieko i podał przyjacielowi dłoń.

Witaj wśród żywych, wszystko idzie po twej myśli, całe miasto śmierć twoją opłakuje. Spójrz tylko. – pomachał hrabiemu przed oczami plikiem kopert, rozerwał pieczęć pierwszej i zaczął czytać list dziewczęcym głosem – ”Kochanemu Piotrowi, co jedyny mnie tak umiał...”

Oddawaj to, do diabła, to moje epitafia!

Diabeł uskoczył przed hrabią za chrzcielnicę i zaczął głębszym głosem drugi list czytać:

– „Kochany mężu, wielcem zła na ciebie, żeś mnie z całym dworem na głowie zostawił i w lata bezdzietne wpędził. Wiedz więc ty teraz i w grobie się przekręcaj, żem w ten czas cały z Wojciechem za komórkę chodziła i tam mu...”

Co?! Pokaż mi to! – krzyknął hrabia do diabła, lecz ten już dawno przy konfesjonałach trzecią pieczęć zrywał.

– „Drogi bracie, nie martw się niczym i w niebiosach mnie oczekuj. Przyrzekam ci żoną i domostwem się zaopiekować. Kochający Wojciech.”

Meretricis!

Nie przeklinaj, jesteśmy w kościele.

Piotr opanował się na te słowa, spojrzał po świętych wokół i przeżegnał się. Diabeł

uśmiechnął się szeroko.

Ty jeden wiesz, jak wyprowadzić mnie z równowagi – rzekł hrabia poprawiając kaftan, w którym nakazał się pogrzebać żonie. Przynajmniej w tym przypadku go nie zawiodła. Mógł się domyślać, że cały czas z jego bratem… a czart ich gonił.

Daruj druhu, nie mam czasu biegać za twoją żoną.

Co? Znowu to robisz. Co mówiliśmy o telepatii?

Nie wiń mnie, za głośno myślisz. Umieranie nie służy żywym, zapominają magię. Wsiadaj na koguta, czekają nas.

Lecimy tak od razu?

Poczekam, jeżeli chcesz coś jeszcze…

Nie, nie chcę. Lećmy.

2.

Zaraz po tym, jak diabeł skradł ciało hrabiego z kościoła św. Wawrzyńca, w okolicy poczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Już pierwszej po incydencie nocy dało się słyszeć strzygi zawodzące za kościołem, a każdej następnej mieszkańcom mieniły się strachy przeróżne, w okna i kominy im zaglądające. Jakby dziwów tych było mało, róże z trumny hrabiego wyrzucono pod miejskim murem, gdzie puściły korzenie i zaczęły rozrastać się po gołym bruku. Żona hrabiego, gdy tylko o zjawisku usłyszała, nakazała zaklęty krzew na plac przed kościołem przesadzić. Co noc mieszkańcy widywali ją łkającą nad różami. Mówiono, że gdy hrabina noc którąś pomijała, strzygi zaraz zaczynały zawodzić, a czarownice na mieszkańców złe uroki słały.

Niestety, rok nie minął, gdy wdowa, zdjęta chorobą, zaniechała nocnych wizyt,

a mieszkańców mary znów nachodzić zaczęły. Musieli więc szybkie ruchy poczynić, by się przed nimi uchronić. Długo radzili na wiecu, aż zdecydowali, że, by dziwadła w pokoju ich zostawiły, co noc hrabiowski krzew należy kobiecymi łzami zraszać. Rozdzielono warty między rodzinami, a gdy wieczorami dziewki na plac wędrowały, tak im w mieście śpiewano:

Póki będziesz dziewczę piękne nad różami łkała,

póty kutnowska rodzina będzie z Bogiem spała.

Gdy noceńka chociaż jedna będzie pominięta,

wnet powrócą złe straszydła biednych ludzi nękać.

Wtenczas do dworu zaczęli przyjeżdżać znamienici lekarze kruchego zdrowia wdowy doglądać, jednak mimo ich zbiorowych wysiłków hrabina po miesiącu zmarła. Wojciech, w dzień złożenia jej w grobowcu, wezwał do siebie księdza, wyspowiadał się z grzechów i powiesił się w salonie, duchownego nawet nie żegnając. Romans wdowy z bratem jej zmarłego męża szybko stał się powszechnie znany, każdy bowiem chętnie plotkę o zemście starego hrabiego na niewiernej żonie powtarzał.

Historia przestała bawić dopiero, gdy o świcie ojciec Sławomir znalazł za kościołem martwą dziewkę. Kutnianka, zgodnie z wolą przesądnej rodziny, tej nocy nad różami łkała. Oburzony ksiądz wygłosił tyradę na piekielne kwiaty, klnąc na mieszkańców, którzy swoimi gusłami i zabobonem samego diabła do miasta zaprosili. Podjudzony tłum ruszył na plac zniszczyć przeklęty krzew. Róże obrzucono chrustem i podpalono.

Przez noc całą do ognia dorzucano, obficie pito i wszystkim diabłom bluzgano, aż nad ranem pewien młynarz do samego Belzebuba takie słowa wypowiedział:

A żeby cię, czarcie podły, coś nam Karusię zadusił, aniołki w niebiosa porwały i tam pod czarci ogon cię...

Wnet ziemia na rynku drżeć zaczęła. Wkoło placu zawyły wilki, zaśmiały się strzygi, zabłysły żółte ślepia wampirów. Płomienie stosu rozdarły się i wyszedł z nich diabeł. Kopytka zastukały na kamiennym rynku, cień rogów obrysował dzwonnicę kościoła.

Teraz toś przesadził, Wiesławie.

Cisza spowiła kutnowski plac. Chłopi zastygli z pochodniami w rękach. Drewniane kufle poturlały się po bruku. Diabeł spojrzał każdemu z osobna w oczy i w duszę.

Oj wy ludzie, ludzie niewdzięczni, sami na siebie straszydła swoim rozpasaniem

ściągnęliście, a ty, Wiesławie, nie mnie, lecz własnemu sumieniu złorzecz, wszak nie ja wczoraj Karusi za różami przysięgałem, że żonę dla niej zostawię.

Skąd to...

O, nie tylko ja widziałem, widział jeszcze… proszę, ksiądz Sławomir, niechże się ksiądz nie oddala, tylko opowie, jak podglądał z ukrycia Wiesława z Karusią.

Ojciec Sławomir poczerwieniał pod spojrzeniem tłumu.

Ksiądz tylko nie zapomni dodać, jak odczekał w ciemnościach, aż Wiesław odejdzie, chwycił Karusię za włosy, zasłonił krzyczące usta i zawlókł za mur cmentarza.

Zamilcz, w imię Ojca… – diabeł chwycił rękę, którą ksiądz znak krzyża kreślić zaczął.

Jak śmiesz się żegnać, fałszywy kapłanie, gdy rękawiczki twe skrywają dłonie mordercy, a sutanna rany zadane paznokciami martwej dziewki.

Puszczaj, czarci pomiocie, wróć do piekła, z któregoś przybył!

Jam znikąd nie przybył, jam kutnowski czort i dziś porządek tu zaprowadzę.

Diabeł opisał zgromadzonym dokładnie, jak zginęła Karusia. Historia tak tłumem

wstrząsnęła, że szarpiącego się duchownego siłą z sutanny obdarto, a gdy mieszkańcy na własne oczy zadrapania zobaczyli, podniósł się krzyk, chwycono za widły, i zanim diabeł zdążył ogonem zakręcić, już księdza do kościoła niesiono, by tam wyrok śmierci wykonać.

Miejscowi, pijani samowolą, zaraz do diabła wrócili, by więcej grzechów rozliczył. Pierwsza podeszła żona Wiesława, sprawiedliwości na mężu się domagać. Diabeł uznał, że karą stosowną będzie cudzołożnika gołego na tydzień do płotu przywiązać, czemu tłum przyklasnął, a gdy po kolejne wyroki wrócił, diabeł rozsiadł się wygodnie pośrodku płonącego stosu i począł stamtąd Kutnian po kolei sądzić.

3.

Działo się to w przeddzień powrotu hrabiego, który zjawił się o poranku na placu swojego miasta. Oczom jego ukazał się groteskowy obrazek.

Witaj Piotrze, piękny dzień...

Diable! Co ci ludzie robią przywiązani do płotu?

Zaraz ci to wyjaśnię, tylko…

Czemu ojciec Sławomir do krzyża kościelnego przybity?!

Wiem, jak to musi wyglądać, ale…

Zostawiłem na rok miasto w twoich czarcich rękach, coś ty z nim zrobił?!

Piotrze, naprawdę się starałem – diabeł uskoczył przed kamieniem ciśniętym w jego stronę

Zostawiłeś tu niezły bałagan – kolejny pocisk rozbił się w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się czarcia głowa.

Gdzie żona moja?

Czeka cię.

Gdzie?!

W twojej trumnie… Proszę, tylko nie piwem!

Beczułka rozleciała się o ziemię tuż przed kopytkami.

Gdzie brat mój?

Powiesił się, nim zdążyłem...

Do diabła! – Piotr rzucił się na czorta, lecz ten jednym susem na dach karczmy wskoczył.

Piotrze, proszę, nie rób scen. Wszystkich tu przy życiu starałem się utrzymać. Wilki nocami odganiałem, strzygi cmentarne przekupiłem, a ludzie sami księdza do krzyża przybili za to, że Karusię za kaplicą udusił... po tym jak podejrzał, jak ta się z Wiesławem na placu obściskiwała. Żona Wiesława za to go gołego do płotu przywiązała, ale potem wyszło, że sama się z karczmarzem za ladą…

Co ty pleciesz?

Musiał więc diabeł Piotrowi kolejne grzechy mieszkańców wymieniać. Hrabia wysłuchał diabła cierpliwie, a pod koniec, załamany, zapytał:

Toś wszystkich po równo musiał tak do płotu przywiązać?

Nie wszystkich, ślepego Jana i małą Anielkę wysłałem do domu.

Tylko dwie dusze?

Bez twojej? Dwie. Teraz wybacz, druhu, zmrok już ziemię ściska, kopytka mię mierzwią, wiedźmy mnie wołają.

Gdzie dziś bawicie?

Tam, za Siną Rzeczką.

Może przyjdę później. Przepraszam, że...

Pst! Nie przepraszaj.

To dziękuję, przyjacielu – uśmiechnął się Piotr.

Proszę – odpowiedział z uśmiechem diabeł.

Podali sobie dłonie, i diabeł, tak jak się pojawił w spopielonym krzewie róż, tak w nim

zniknął. Róże, za sprawą czarciej magii, w jednej chwili rozkwitły ponownie, by do dziś zdobić plac na pamiątkę czasów, gdy sam diabeł sprawował rządy nad Kutnem.


Robert Fabjański - III nagroda w II kategorii wiekowej

Podłość gadzia nie zna granic

Miał pecha. Wszystkich jego braci z drużyny LOS rozesłał w miejsca, gdzie mogli być pewni swojego pierwszego spotkania z bestią. Wszystkich … oprócz niego! Gdy jako ostatni wyciągał dłonie ze strumienia czasu, w jakiś sposób wiedział, że LOS spłatał mu kolejnego figla. Thruth-Mar`ek, jego najlepszy przyjaciel z Kuźni Łowców, wysłany został do słonecznej Francji, do Nancy. Francja, wiadomo: wino, kobiety i śpiew! Ba, nawet najsłabszy z całego naboru, najbardziej wredny i tchórzliwy Thruth-Wald`ek, trafia piękną Pragę! Pewne typowanie smoka co najmniej II-ej dynastii. A on co?! Otwiera dłoń i widzi … świetliste znaki przeznaczenia: Kutno. Gdzie to do cholery jest? Już trochę lepiej wyglądało to na starej druidzkiej mapie: Q-tno`an w wolnym tłumaczeniu „tam gdzie zmierza słońce”. Ale to tylko historyczne zwoje i pergaminy. Na nieformalnej giełdzie notowań łowców smoków miejsca takiego jak KUTNO … po prostu nie było! Cóż, z wyrokami LOSU się nie dyskutuje. Już następnego dnia, po obrzędzie typowania, był na miejscu. Wybrał sobie postać jednego z ludzkich tubylców i zaczął wypełniać swoje przeznaczenie. Teraz nosił imię Krzysztof Pacuła i był szeregowym, ale szanowanym pracownikiem Urzędu Miasta Kutno. Zainstalował się w małym, 2-pokojowym mieszkanku (38m2 z łazienką, balkonem i korytarzem, na trzecim piętrze – bez windy, bo w całym Kutnie nie było ani jednego budynku z windą!), w bloku na osiedlu Grunwald. Grunwald, hi, hi, synonim zwycięstwa – żarcik taki.

Pierwszych 5 miesięcy spędził na wertowaniu historii miasta we wszystkich jej aspektach. Już od ponad ośmiu stuleci łowcy znali Q-tno`an jako punkt przejścia. Aby zakamuflować jakoś większą niż w innych obszarach koncentrację smoków i związanych z nimi swoistym przymierzem łowców, ci ostatni wpływali na lokalnych władców (łowcy mieli wyjątkową łatwość przekonywania ludzi z uwagi na wiedzę z zakresu tajemnicy kamienia filozoficznego, gdzie produkcja tego tak pożądanego wynalazku sprowadzała się raptem do wypowiedzenia kilku tajemnych formuł przy obecności popularnych i powszechnie uważanych za zwyczajne minerałów czy kamieni) powodując na przykład nadanie temu miejscu praw miejskich. Tak też się stało z Kutnem blisko 600 lat temu. Później łowcy, a właściwie starsi klanu, pilnowali Interesu, wprowadzając swoich do kolejnych rodów władających tym miejscem. Gdyby przyjrzeć się dokładniej wiekowym podobiznom Łaskich czy Zamoyskich a nawet Kucińskich, bez trudu odnaleźć byłoby można wśród nich znamienitych strażników przejścia. Na pewno byli potrzebni. Ot, choćby chwila nieuwagi około roku 1700-go. Ledwie kandydat na łowcę, Truth-Andrz`ej z Zamoyskich właśnie, chciał zostać łowcą pełnoprawnym i nieostrożnie wdał się w spór z 333 smokiem z książęcego rodu Jadharit, a już większość miasta wraz z archiwami i zapisami wszelkiej maści spłonęły doszczętnie. Gadziny z tej gałęzi rodu Jadharit pluły ogniem wyjątkowo celnie. Ledwie 20 lat później kolejny pożar – niechybny dowód na lekceważący stosunek łowców do litery kodeksu. Kolejne dowody na wyjątkową aktywność tego portalu pomiędzy światami można by mnożyć. Choćby najświeższa historia, czyli kolejna sytuacja z nieuprawnionym użyciem miotaczy ognia przez dziką bestię, to totalne pogorzelisko, jakie zostawiła po sobie, nieudana zresztą, akcja przejęcia smoka w pomieszczeniach Pałacu Saskiego w obecnym centrum miasta. Po tej wpadce chyba wykreślono Kutno z aktualnych rejestrów punktów przejścia. Dla Krzysztofa jednak zabrakło wspaniałomyślności starszych Klanu Łowców. To właśnie tutaj miała nastąpić jego inicjacja. Wykorzystywał do swoich poszukiwań miejsce pracy, analizował rejestry meldunkowe, zgonów i urodzeń setek, tysięcy mieszkańców grodu nad Ochnią. Przemierzał ulice i place w poszukiwaniu znajomych oznak bliskości stwora. Zaznaczał na mapie (no cóż, nie była to duża mapa) miejsca, które odwiedzał po wielekroć, notował wszelkie anomalie i spostrzeżenia. Nic. Zupełnie nic. Nie poddawał się jednak, i przyszła mu do głowy myśl nad wyraz prosta. Wpajali wszystkim kandydatom na łowców tę zasadę już na pierwszych zajęciach z tropienia. Może właśnie dlatego, że na samym początku, kiedy wokół kadetów Akademii tyle się działo, że ważniejsze były zajęcia ze sztuki walki mieczem i toporem, później wykłady o tajemnej mocy łańcucha i srebra. Może dlatego mu to umknęło. Zmobilizował się po raz kolejny, baczną uwagę zwracając ku miejscom zbiorowego żywienia. Jego ostatnia nadzieja to przyzwyczajenia żywieniowe gadów. Opowieści o tym, jak to smoki pożerają dziesiątkami ciała młodych dziewic, można śmiało włożyć między bajki. Mamy przecież XXI wiek, doba internetu, facebooka i smartfona. Dawno by bestie wyzdychały z głodu. Ale natura i tym razem pokazała swoją mądrość. Smoki, korzystając ze swoich niemal nieograniczonych mocy i umiejętności przeobrażenia, na czas przejścia zmieniały swoją gadzią postać, upodobniając się do ludzi, i tak czekały w pobliżu punktu przejścia na korzystną koincydencję planet, na możliwość przeskoku do ich właściwego świata. Tam stawały się prawdziwie wolne. Wolne, o ile nie podążał za nimi łowca. Gdy śmiałek zdołał w zgodzie z obowiązującym rytuałem wypowiedzieć w obecności wybranego gada werset druidzkiego zaklęcia, stawał się automatycznie władcą tego smoka. Był jego nominowanym jeźdźcem.

Ech! Spełnienie marzeń każdego chłopaka z gildii łowców!” – pomyślał Krzysztof.

Pokręcone było to wszystko niemiłosiernie. Dwa równoległe światy. Świat ludzi i świat smoków. Na czas godów smocza para zmuszona była przekroczyć granice tych światów. Przywdziać ludzką formę, bo tylko tu, wśród ludzkiej rasy, mogła wysiedzieć (co by to nie miało znaczyć) swoje jajo. Samce, zgodnie z odwiecznym prawem, były pod absolutną ochroną, ale na smoczyce polowali właśnie łowcy. Oni także tylko tu, w ułomnym ludzkim grajdołku, mogli z pospolitych łowców przeistoczyć się w owianych wieczną chwałą i sławą jeźdźców. Tak to działało od wieków, tak też i było w tym momencie. Krzysztof wylądował w Kutnie i, czy mu się to podobało czy nie, musiał jakoś z tym żyć.

Smoki w ludzkiej skórze miały szereg ograniczeń i wad. Jedną z nich były przyzwyczajenia. Ot, choćby stałe żerowiska, czy ścisłe preferencje smakowe w odniesieniu do płci gada. W ten właśnie sposób udało mu się wytypować „Z”. Uporczywe łażenie po wszystkich knajpach, restauracjach, barach a nawet wypasionych, designerskich dworcowych kawiarniach, jak ta na dworcu PKP w Kutnie, wreszcie odniosło skutek. Na celowniku łowcy pojawiła się ona: wiek około 30-35lat, sylwetka nie do zapamiętania, lekka nadwaga, sposób ubierania się – beznadziejny. Wykonywany zawód: księgowa w hurtowni papierniczej BIUROMAX przy ul. Kilińskiego. Idealny kamuflaż. Ale zgubiło potwora wspomniane wcześniej przyzwyczajenie – pizza cztery pory roku na grubym cieście z sosem pomidorowym, ale bez oliwek, z pizzerii „Jaśnie Pańska” zlokalizowanej na placu Piłsudskiego, w centrum miasta. W każdy wtorek, czwartek i sobotę. Zawsze o 17-ej.

Krzysztof zaczął dyskretnie śledzić gadzinę. Mieszkała w pobliżu Parku Traugutta, w sąsiedztwie odnowionego gmachu Kutnowskiego Domu Kultury. Idealna kryjówka. W czarne, bezgwiezdne noce mogła do woli trenować smocze loty, nie wzbudzając sensacji, wykorzystując jako lądowisko parking na tyłach wspomnianego budynku. Szczególnie właśnie faza lądowania wypadała wyjątkowo pokracznie, gdy ciało smoka zostaje po długim czasie uwolnione nagle do jego naturalnych rozmiarów. Stąd konieczność okresowych treningów. Dwa, trzy machnięcia skrzydłami i mógł już stwór być po przeciwnej stronie miasta, czyli przy pałacu Gierałty, obecnie siedzibie Państwowej Szkoły Muzycznej. Park dawał łatwość nawrotu, chociaż po jego rewitalizacji niekorzystnie (dla smoków oczywiście) przejaśniał, a i nowe oświetlenie też utrudniało. Niczym to jednak było w obliczu rzępolenia ćwiczących w tym miejscu młodych adeptów sztuki gry na instrumentach i śpiewu.

Krzysztof poznał już trasy ćwiczebnych przelotów „Z”, wiedział gdzie mieszka, znał miejsce żerowania. Niepokoiło go, że widział zawsze tylko jednego potwora, a spodziewał się pary. Sprawdzał jednak wielokrotnie. „Z” z nikim nie była związana na dłużej, co, biorąc pod uwagę jej wygląd i zajęcie, niespecjalnie dziwiło. Był – i owszem – jakiś krótki epizod z Marianem K., pracownikiem lokalnego zakładu elektroenergetycznego, ale to z pewnością dla wypróbowania możliwości ludzkiego ciała i większego uwiarygodnienia swojej tożsamości. Krzysztof nie dał się zwieść. Gdy w menu gada pojawiła się dodatkowa porcja sera i bekonu (lokal na rynku był non stop monitorowany przez łowcę), Krzysztof czuł, że nadchodzi jego czas.

Było sobotnie popołudnie 19 marca 2016 roku (według kalendarza ludzkiego), ledwie sześć nocy do momentu kolejnego otwarcia bramy czasu w Q-tno`an. Idealny czas. Krzychu przygotował się rzetelnie. Nie był może najpilniejszym uczniem Akademii Łowców, daleko mu było do wyrafinowanych metod mistrzów, ale te lekcje odrobił wyjątkowo starannie. W niebieski plecak, kupiony w promocji za 9,90 w markecie Kaufland, zapakował wymagany kodeksem strój, na wewnętrznej stronie dłoni skreślił markerem olejowym – strasznie pociły mu się ręce – co trudniejsze słowa druidzkiego zaklęcia (tak na wszelki wypadek). Do podróżnej torby włożył – z niemałym wysiłkiem – 28 stóp ciężkiego, stalowego łańcucha. Z tym żelastwem było najwięcej kłopotu. Kodeks wymagał tego bezwzględnie. W dobie powszechnej globalizacji rynku nastąpił niekontrolowany zalew wyrobami podłej jakości od naszych dalekich sąsiadów zza wschodniej granicy. Znalezienie kawałka solidnego łańcucha, a nie byle jakiej chińszczyzny, stawało się prawdziwym wyzwaniem. Dopiero po kolejnym wypadzie do pobliskiej wsi i zręcznym uwolnieniu poczciwej krasuli z wieloletniego jarzma (lokalna prasa jak „Magazyn KCI” czyPowiatowe Życie Kutna” zamieściła nawet krótką notkę redakcyjną o dziwnej kradzieży łańcucha z gospodarstwa Macieja J. w Liliopolu, gdzie poszkodowany wycenił stratę na sumę 100 złotych, zaznaczając, że był to stary, przedwojenny jeszcze produkt). Krzyśkowi udało się skompletować niezbędne wyposażenie.

Pełen nadziei opuścił swoje dotychczasowe lokum na trzecim piętrze blokowiska noszącego dumną nazwę pól bitewnych Grunwaldu.

Jak wszystko dobrze pójdzie, jak nic nie spieprzę, to już wkrótce się stąd wyrwę” – pomyślał bez żalu.

Z osiedla Grunwald do centrum miał góra 20 minut szybkim marszem. Ruszył Grunwaldzką. Minął sklepy Lidla, Aldi i Biedronki – kocioł handlowej rozpusty. Na światłach przy dawnym dworcu PKS musiał się zatrzymać, ale dało mu to szansę na złapanie oddechu – łańcuch ciążył niemiłosiernie. Równym krokiem przeciął Aleje Jana Pawła II i minąwszy bryłę kościoła św. Wawrzyńca, zwolnił zdecydowanie, by już po chwili dojść do ul. Królewskiej. Było już bardzo blisko. W myślach powtórzył raz jeszcze wszystkie wyuczone chwyty, „wykute” na pamięć teksty zaklęć. Uff, odetchnął! Do Placu Piłsudskiego dotarł przemykając pomiędzy ulicznymi latarniami. Uczciwie trzeba przyznać, że dużo tego przemykania nie było. Cała Królewska – wizytówka miasta – to deptak o długości … no maksymalnie 500 metrów. Ale naprawdę starał się. Szybki i gibki, to jego motto. Wszystko zgodnie z arkanami sztuki łowców. Już na samym placu schował się w cieniu od wieków nieczynnego szaletu miejskiego. Miał stąd doskonały widok na wspaniały, choć kontrowersyjny pomnik Marszałka Józefa, sąsiadującą z nim odnowioną fasadę Urzędu Miasta, a nieco z tyłu, po prawej – podświetlony fronton Muzeum Regionalnego. Najważniejsze, że w pełni kontrolował wejście do Jaśnie Pańskiej. Tym razem los był dla niego wyjątkowo łaskawy.

Z” wyturlała się z pizzeri ociężale i zwyczajowo skierowała się od razu do swojego legowiska. Krzysztof podążał za nią w bezpiecznej odległości. Na Barlickiego mógł nieco zmniejszyć dystans, bo oświetlenie zwyczajowo działało raczej umownie. Krzysztof z każdym krokiem utwierdzał się w przekonaniu, że „Z” wyraźnie straciła tak charakterystyczną dla gatunku czujność. Nawet się nie obejrzała, skręcając w przesmyk vis a vis siedziby Starostwa Powiatowego. Nie zwróciła też uwagi na rytmiczne pobrzękiwanie zawartości torby śledzącej ją postaci. W chwilę źniej kolejno minęli ciemniejący już w galerii drzew budynek Biblioteki Miejskiej (to tutaj łowca znalazł najwięcej materiałów o historii miasta i jego mieszkańców w trakcie swoich poszukiwań), sąsiadujący z gmachem Gimnazjum nr 2. Raptem „Z” zniknęła w jednej z klatek bloku. Krzysztof opanował oddech, odczekał zwyczajowe 77 uderzeń serca i szybko wskoczył w czarną czeluść tej samej klatki schodowej. Śmierdziało moczem i kiszoną kapustą. Mimo że otaczała go lepka ciemność, przebrał się sprawnie w rytualny strój łowcy: skórzane spodnie, wysokie buty, kubrak i takie tam popierdółki. W lewej ręce ścisnął mocno srebrną różę – dokładnie od 1810 r. nieodłączny atrybut władzy łowców i nomen omen symbol tego miasta! W prawej cały czas dźwigał ten przeklęty łańcuch. Wspiął się zwinnie po schodach na drugie piętro (windy oczywiście nie było!) i jednym zdecydowanym szarpnięciem otworzył drzwi do mieszkania numer 22. Wpadł do pierwszego, nad wyraz małego pomieszczenia, chyba przedpokoju.

- Ha! – zakrzyknął. Mimo panującego półmroku nikogo jednak nie dostrzegł. Skoczył zatem do pokoju po lewej, tam, gdzie przez szklaną taflę drzwi prześwitywało chybotliwie światło.

- Ha! – powtórzył głośniej, częściowo po to, by dodać sobie animuszu. W pomieszczeniu panował lekki półmrok rozświetlany jedynie przez dwie świece ustawione w małych świecznikach. Oczy rozszerzyły się Krzysztofowi ze zdumienia, bo zaiste nietypowy to był widok: oto mniej więcej pośrodku pokoju, raczej więcej niż skromnie umeblowanego, gdzie przeważała przypadkowość i bezsensowność w doborze sprzętów, stało kartonowe pudło po telewizorze marki Samsung. Z pudła wystawała górna część pokaźnych rozmiarów jaja o niebieskawym odcieniu skorupy z licznymi plamami koloru czerwonego wina. Samo jajo nie byłoby może dla Krzysztofa jakimś wielkim zaskoczeniem (w końcu w jego fachu, biorąc pod uwagę czas godowy gadów, taki obraz nie mógł wzbudzać szczególnego zdziwienia), ale …. tuż przed kartonem przykucnął smok, kuląc pociesznie potężne skrzydła z uwagi na ograniczone parametry pomieszczenia i … lizał wielgachnym ognistoczerwonym jęzorem wyzierającą z kartonu część jaja. Łowca zdążył jeszcze zauważyć, że jajo otoczone było troskliwie wewnątrz pudła zwojami papieru toaletowego. Smok odwrócił się niespiesznie w stronę wejścia:

- Ha, ha, ha! – przedrzeźniał z jadowitym sykiem – no nareszcie jesteś, traciłem nadzieję!

- Litości! Jesteś … samcem – jęknął niedoszły łowca. Miał w tym przedmiocie absolutną pewność, bo bardzo łatwo odróżnić gadziego samca od samicy, a już szczególnie gdy ten podlec odwróci się do obserwatora frontem, i nic nie robiąc sobie z dobrych manier, nie wciągnie niczego na zadek.

- Jesteś przeklętym facetem! – w głosie Krzysztofa pobrzmiewała dogłębna rozpacz.

- No, geniusz po prostu! – ironizował potwór – Ale nie, nie jest tak źle. Ten szmaciarz Marian

z energetyki domyślił się tego dopiero po trzech tygodniach, no i od tamtego czasu nasyła mi jakieś kontrole z elektrowni, nęka komornikiem i inne takie. Ot, swołocz! Do tego prąd wyłączyli i zimno jak cholera, czujesz?

- No, za ciepło to nie jest – rzucił bezwiednie Krzychu, kompletnie zbity z tropu. Żal było patrzeć na chłopa, po prostu dupa zbita! Tracąc resztki wiary, wypuścił z dłoni torbę z łańcuchem, która z łoskotem uderzyła w podłogę.

- Geniusz i do tego z wyposażeniem, pogratulować – gadzina nie odpuszczała – jak miło!

To koniec” pomyślał łowca. Zgodnie z kodeksem, nie wolno mu było przecież polować na samca i do tego samca-opiekuna!

- To dopiero początek! – zarechotał smok (Krzysztof znowu zapomniał o tej smoczej, telepatycznej właściwości rozumienia myśli) – zgodnie z nowelą Traktatu Myśliwego, a szczególnie aneksem numer trzy do paragrafu czternastego, podpunkty a i b z późniejszymi zmianami - pozwól, że zacytuję: „ … łowca przejmuje obowiązki opiekuńczo-wychowawcze w sytuacji, gdy smok nie jest lub być nie może prawnym opiekunem swego potomka. Przy czym zaznacza się, że jedynie samice takowe prawo posiadać mogą i tak dalej i tym podobne. Pierdu, pierdu czeresienki!

Krzysztof Pacuła vel Thruth-Krzy`of – pierwszy łowca-wychowawca! Czyżby regres zawodu? – Oczyma wyobraźni już widział nagłówki w najbliższym wydaniu Przeglądu Łowieckiego. Pośmiewisko w obu wymiarach na długie stulecia!

- Nie będzie tak źle! – pocieszał z jadem w głosie padalec – maleństwo będzie miało z tobą jak z nikim innym. W zasięgu ręki Aquapark, pochlapiesz się z pociechą. Ba, jest i kino z porankami dla malucha, Biblioteka po sąsiedzku, gdzie książeczek ze smokami w bród. A od kwietnia program 500+! Kasa na ogrzewanie jak znalazł!

- Aaa, bym zapomniał, we wrześniu, tak jakoś na samym początku, są organizowane Dni Róży, no full wypas impreza, tu zaraz obok. Po spacerku z pieszczochem będziesz mógł mu kupić życzkę. Ej! Tylko nie zaczynaj od srebrnej, nie stresuj drobiny.

- Podłość gadzia nie zna granic – wyszeptał stłamszony łowca – idź precz!

- Rządzisz! No to lecę, na mnie już czas, pa, pa, pa i buziaczki sto dwa! – wycharczał wrednie, obrócił się, przyskoczył do okna, otworzył z łoskotem i …. runął w dół, rozprostowując z niemałym trudem nad wyraz wymięte brudnoszare skrzydła.

W Q-tno`an właśnie otwierało się przejście do drugiego, smoczego wymiaru.


Nina Wilczyńska - wyróżnienie w II kategorii wiekowej

Terra Incognita

Jak ja się dałam w to wmanewrować?” – Po raz kolejny zadałam sobie w myślach to zasadnicze pytanie. Była dziewiąta trzydzieści, a ja zamiast spać w najlepsze w swoim mieszkaniu pod pościelą w chmurki, marzłam na dworcu w Kutnie. Poprzedniego dnia było prawie dwadzieścia stopni i dałam się oszukać podstępnemu marcowi, że jest już wiosna i założyłam tylko gustowny, acz cienki, płaszczyk. No cóż, może przynajmniej będę mieć nauczkę na przyszłość.

Otuliłam się szczelniej chustą przed mroźnymi powiewami wiatru i po raz kolejny zrewidowałam swój bagaż: mała walizka na kółkach, torba z laptopem i torebka na ramię ̶ wszystko jest. Wyciągnęłam telefon i włączyłam mapę. Adres, pod który miałam trafić, nie był mi co prawda obcy, ale ostatni raz byłam w tym mieście prawie dwadzieścia lat temu. Miałam wtedy jakieś pięć, czy sześć lat i z tego, co pamiętam, uwielbiałam wróżki. Doszłam do najbliższego skrzyżowania, żeby sprawdzić gdzie jestem. Ku mojemu zdziwieniu tablice z nazwami ulic były różowe, no może raczej fuksjowe i udekorowane symboliczną różą. Sześcioletniej mnie na pewno by się spodobały. Telefon twierdził, że do celu przeznaczenia mam tylko trochę ponad dwa kilometry, więc nie zawracając sobie głowy mniej lub bardziej publicznym transportem, raźno ruszyłam piechotą.

W połowie drogi byłam gotowa przyznać, że był to kiepski pomysł. Co prawda, maszerując rozgrzałam się, ale torba z komputerem ciążyła mi coraz bardziej, a jedno z kółek walizki zacinało się w nieregularnych odstępach. Nie zamierzając się jednak łatwo poddawać, skręciłam w Aleję Róż, prowadzącą przez środek parku, ni to uliczkę, ni deptak. Zasugerowawszy się nazwą rozglądałam się za tymi różami, ale o tej porze roku cała krzakopodobna roślinność była niestety tylko gołymi badylami.

Jakieś piętnaście minut później stanęłam przed starą, metalową furtką. Na pierwszy rzut oka wyglądała jakby zardzewiała na amen, ale gdy ją pchnęłam, ustąpiła tylko z cichym jękiem protestu. Przeszłam przez nią, szarpiąc się ze swoją walizką, i stanęłam na małym, zarośniętym podwórku. Przed sobą miałam stary, parterowy dom, który był tak dobrze wkomponowany w krajobraz i roślinność, że wyglądał jakby nie został wybudowany, tylko wyrósł razem ze wszystkim wokoło. Nie tracąc więcej czasu na kontemplowanie widoków, podeszłam do wejścia i zapukałam głośno. Po dłuższej chwili usłyszałam szuranie i stukanie, w końcu jednak solidne drewniane drzwi otworzyły się na oścież.

Na progu stała szczupła, niska kobieta o pomarszczonej twarzy i rękach, po których było widać wiele lat ciężkiej pracy. Włosy miała prawie śnieżnobiałe i upięte w niewielki kok, a oczy jasnobłękitne. Jedną nogę miała do kolana w gipsie i opierała się na lasce, a raczej sękatym kawale kija. Mimo tego wszystkiego, zakładanie że jest miłą, babciową staruszką byłoby błędem. Jej plecy były proste, spojrzenie bystre i przenikliwe.

Coś ty ze sobą, do diaska, zrobiła?

A język ostry jak brzytwa…

***

Babcia Tosia zawsze była dla mnie bohaterką. Potrafiła rozprawić się z każdym problemem, nieważne jak trudnym czy skomplikowanym. Załatwiła mojej mamie dobre studia i pracę, nigdy też chyba nie zapłaciła mandatu. Czasem tylko, gdy sprawa okazywała się trudniejsza albo poza jej kompetencjami, babcia wykonywała kilka telefonów i najczęściej problem też się jakoś rozwiązywał. Mówiła, że dzwoni do rodziny, ale ani ja, ani moi rodzice nie mamy pojęcia o kogo konkretnie mogło chodzić. Jako nastolatka wysnułam nawet teorię, że babcia Tosia ma znajomości w kręgach mafijnych, ale szybko ją porzuciłam. Mimo swojej zawziętości i bezkompromisowości jest najbardziej prostolinijną i sprawiedliwą osobą, jaką znam.

Gdy już odpowiednio skomentowała moje pofarbowane na rubinowy kolor włosy, kolczyk w wardze i „obozową” sylwetkę, usiadłyśmy w kuchni napić się herbaty. Ledwo zdążyłam siorbnąć gorącego naparu, babcia, jak to miała w zwyczaju, przeszła od razu do sedna sprawy:

Przyjechałaś namówić mnie na dom starców, co?

Tak – odpowiedziałam krótko. – Mama martwi się o ciebie. Zwłaszcza po tym ostatnim wypadku.

Babcia tylko prychnęła i pokręciła głową.

To niech się nie martwi. Jeszcze całkiem nie zniedołężniałam i nie potrzebuję, żeby pielęgniarka podcierała mi tyłek.

Skrzywiłam się na to obrazowe określenie.

W takim razie pozwól chociaż, żeby ktoś do ciebie przychodził, raz czy dwa w tygodniu. Zrobił zakupy, ugotował, posprzątał.

Nie będą mi się obcy po domu kręcić. Ty też niepotrzebnie się fatygowałaś.

Babcia wstała i zaczęła kręcić się po kuchni. To był znak, że temat został zakończony, a dalsze argumenty napotkają mur milczenia. Nie zamierzałam się jednak jeszcze poddawać, zarezerwowałam sobie cały weekend na tę kłótnię, ale potrzebowałam odetchnąć. Złapałam swój płaszcz i wymknęłam się na tyły domu, do ogrodu.

***

Gdy byłam mała, było to dla mnie najlepsze miejsce na świecie. Niezmierzona przestrzeń z pięknie pachnącymi kwiatami, wierzbą płaczącą z huśtawką i dwoma drzewami czereśni o słodkich, soczystych owocach. Rosły tam też róże, mnóstwo róż w najróżniejszych kolorach. Teraz wszystko wyglądało inaczej, obco i ciasno. Grządki wyglądały na zaniedbane, a ścieżki pokrywały zbutwiałe liście. Brakowało drzewek owocowych i huśtawki. Z dziecięcych wspomnień nie zostało prawie nic.

Opadłam z westchnieniem na przykrytą kocem ławkę i przymknęłam oczy. Chciałam przygotować sobie jakąś strategię na następną rozmowę, ale jakoś nic nie chciało mi przyjść do głowy. Prawie już przysnęłam, gdy usłyszałam ciche kroki gdzieś z prawej strony. Zorientowanie się, że to nie może być babcia Tosia, zajęło mi całą sekundę. Spięłam się i otworzyłam oczy. Jakieś dwa metry przede mną stało… coś. Z grubsza przypominało chudą dziewczynę, ale miało niecały metr wzrostu, długie, intensywnie różowe włosy i opalizujące jak u ważki skrzydła. Wpatrywała się we mnie dziwnymi, jakby ptasimi oczami. W nagłym przebłysku olśnienia zorientowałam się, że ją znam.

Różyczka – wyszeptałam nagle wyschniętymi ustami.

Istotka uśmiechnęła się, prezentując drobne, ostre ząbki. Zamachała skrzydełkami podchodząc bliżej.

Pierwszy szok ustąpił, natychmiastowo zastąpiony przez panikę. Poderwałam się w rekordowym tempie dopadając do drzwi. Wpadłam do środka, złapałam ciężki wieszak na ubrania i próbowałam zrobić z niego barykadę.

A co ty, do końca zdurniała?

Odwróciłam się do babci, mój mózg powoli wychodził z histerii. Z głębin pamięci błysnęło mi kilka dawno pogrzebanych wspomnień, a każde dziwniejsze od następnego.

W twoim ogrodzie mieszkają wróżki – powiedziałam nienaturalnie spokojnym tonem.

Babcia przez chwilę wyglądała na zdziwioną, zaraz jednak westchnęła jakby z rezygnacją.

Właściwie to wiły.

Skinęła na mnie ręką i weszła do kuchni. Poszłam za nią na lekko trzęsących się nogach, opadłam na najbliższe krzesło. Babcia wyjęła z szafki podejrzaną, ciemną butelkę i dwie musztardówki. Nalała do obu, jedną postawiła przede mną, drugą natychmiast sama wychyliła.

Pij, przyda ci się.

Spojrzałam podejrzliwie na stojące przede mną naczynie. Nie jestem fanką mocnych alkoholi, ale tym razem postanowiłam się ugiąć. Wzorem babci, wlałam w siebie zawartość jednym haustem. Aromat ziół i spirytusu był tak mocny, że aż łzawiły mi oczy, niemniej jednak rozchodzące się od żołądka ciepło sprawiło, że poczułam się lepiej.

Babciu, czemu w twoim ogrodzie mieszkają te… wiły?

Staruszka wzruszyła ramionami, napełniła znów kieliszki.

Zawsze tu były. Opiekuję się nimi. I jeszcze paroma innymi, które żyją w okolicy. Nie zostało ich dużo, kilka wiłek, z pół tuzina skrzatów, jeden żmij.

I ubożę na strychu – dodałam spokojnie.

Jednak sporo pamiętasz. – Pochwaliła mnie babcia. – Byłyśmy przekonane, że zapomniałaś, albo uznałaś te wspomnienia za sny.

Zaraz, to mama wie?

Oczywiście. Wszystkie kobiety z naszej rodziny potrafią widzieć magię. To przydatna, ale też niebezpieczna umiejętność. Twoja matka myślała, że cię chroni, ukrywając to, a mieszkając w wielkim mieście, miałaś dużą szansę nigdy się nie dowiedzieć. Zaawansowana cywilizacja zabija prawie wszystko, co magiczne.

Spojrzałam na stojący przede mną kieliszek. Miałam wielką ochotę go opróżnić, ale wiedziałam, że na dłuższą metę mi to nie pomoże. Jeszcze przed chwilą byłam w dwudziestym pierwszym wieku, czasach nauki, technologii i zabawnych obrazków z kotami. Był to dziwny, czasem wręcz absurdalny świat, ale znajomy i przeważnie przewidywalny. Teraz natomiast stałam na jego granicy wpatrując się w wielki znak “Terra Incognita”.

I byłam przerażona.

***

Była jedenasta czterdzieści, a ja znowu marzłam na dworcu w Kutnie. Za trzy minuty miałam opuścić to szalone miasto. Nie chciałam w moim życiu żadnych wróżek, krasnoludków czy innych stworów. W oddali pojawił się mój pociąg. Miał mnie zabrać z daleka od tego wszystkiego. Od magii i niebezpieczeństw. Od mojej babci, która sama się z tym wszystkim mierzyła. Jak o tym pomyślałam, nabrałam podejrzeń, że jej złamana noga nie była wcale wynikiem zwykłego wypadku.

Otrząsnęłam się z narastającego poczucia winy. Babcia Tosia nie próbowała mnie zatrzymywać, właściwie to prawie mnie wygoniła i kazała zapomnieć o wszystkim. Czemu więc czułam się tak podle?

Pociąg powoli wjechał na peron, w oknach wagonów migało moje odbicie. Zawsze wydawało mi się, że jestem silna, niezależna i pewna siebie, jak na kobietę swoich czasów przystało. A teraz co? Spotkałam coś niezwykłego i od razu uciekam, zostawiając jedną z najbliższych mi osób na pastwę losu.

Z ostatnim zgrzytem hamulców pociąg zatrzymał się na peronie, ale ja, zamiast do niego wsiąść, odwróciłam się na pięcie i ruszyłam odkrywać nieznane.

Dwudziesty pierwszy wiek poczeka.


Alicja Żurowska - wyróżnienie w II kategorii wiekowej

Ogrodnik

Nasza Łódź przyzwyczaiła się do przydomka Ziemi Obiecanej. Bełchatów też nieźle wyszedł na swoim. Z tą pokaźną mocą to góry może przenosić. Pomyśleć, że kiedyś, za młodu, zanim odkrył swój węgiel, był zwykłym popychadłem. O Piotrkowie Trybunalskim nawet nie wspomnę – sędzia, wcielenie sprawiedliwości. A Pajęczno... Cóż, Pajęczno budzi we wszystkich strach tymi swoimi kosmatymi odnóżami. Zawsze jednak to jakiś respekt.
Trochę wyżej tkwię sobie ja. Kutno. Nie bohater. Ogrodnik. Zwykle nie uczestniczę w żadnej krajowej aferze, ani nie ratuję świata. Nie zasiadam w ławie sędziów, nie pilnuję porządku w tym państwie. Hoduję kwiaty.
- Dzień dobry! - Witają mnie zza płotu przechodzący ludzie (moi mieszkańcy).
- Dzień dobry! - Odpowiadam, w geście grzeczności zdejmując z głowy niebieski, elegancki kapelusz.
Biorę konewkę do rąk schodząc z werandy i po chwili zabieram się do pracy.
Czerwone, żółte, niebieskie... Proste, pnące się, niziutkie, wysokie... W ogrodzie mam wiele rodzajów kwiatów. Wszystkie są dla mnie niezwykle ważne, ale najbardziej kocham swoje róże.
To z tymi kolczastymi pannami jestem najbardziej związany. Mieszkańcy już tak chcieli. To dzięki tym kochanym ludziom teraz aromatyczny zapach róż roznosi się moimi ulicami.
Moje bujne blond włosy i lwi ogon (dar herbu z tymi dzikimi kotami) mogą sprawiać wrażenie, że jestem jakiś nieokrzesany, czy coś... Otóż nie. Jestem bardzo łagodnym kotkiem.
- Och nie! - Nachylam się nad biedną czerwoną różyczką, której przypadkiem strąciłem płatek – Kochanie! - Wzdycham – No, cóż... To nic. Nie martw się.
Rozejrzawszy się wokół ,stwierdzam, że praca w ogrodzie na dziś została skończona. Teraz przydałoby się udać do urzędu, by stanąć twarzą w twarz z codziennymi, miejskimi obowiązkami...
Zamykam więc za sobą furtkę i ruszam. Podgwizdując pod nosem i ciesząc się, że mogłem podarować dziś mieszkańcom słoneczną pogodę, zmierzam w kierunku majestatycznego budynku.
Jestem już na Rynku i biorę kolejny głęboki oddech szczęścia, kiedy nagle do mych uszu dociera płacz kobiety. Przystaję, bo jej gorzkie łzy jak krew żyły wypełniają moje ulice. Rozpacz echem odbija się o ściany budynków i gra we mnie smutna melodia, której rytm nadaje wyczerpane bicie złamanego serca. Zaczynam oddychać szybko, także i moje serce zaczyna bić nierówno. Urząd miejski poczeka. Mam do załatwienia teraz ważniejszą sprawę.
Nasuwam kapelusz na czoło i rzucam się do biegu. Samochody trąbią na mnie, gdy prawie wpycham im się pod koła. Jestem na środku jezdni, a na mnie pędzi czerwony Peugeot. Pojazd hamuje gwałtownie, a ja skacząc w górę, unikam zderzenia. Ląduję na jego masce sprawnie jak kot na czterech łapach, przy czym powstaje małe wgniecenie. Nie zostaję, by słuchać przkleństw kierowcy, ale zbiegam natychmiast z miejsca zdarzenia. Co tchu gnam chodnikiem. Mijam ludzi, którzy nie są zdziwieni moim pośpiechem. Zdążyli się przyzwyczaić do takich sytuacji ze mną w roli głównej.
Czuję to dokładnie. Wiem, gdzie mam skręcić. Wiem, w który zakątek siebie mam dotrzeć. Jeszcze tylko kilka przecznic. Nie zatrzymuję się. Gniewnie mrużę oczy, a lwi ryk sam ciśnie mi się na usta. Atmosferę wciąż wypełnia płacz skrzywdzonej kobiety. Przyspieszam. Jeden sus i już staję w Parku im. Wiosny Ludów. Dostałem sporej zadyszki po tym biegu. Zwalniam kroku, bo wiem,
że jestem już blisko celu.
Dostrzegam mężczyznę średniego wzrostu, zakapturzonego bruneta. To jeden z moich mieszkańców. Jak to miasto, potrafię dokładnie powiedzieć kim jest, co robi i gdzie mieszka. Nie ma on u mnie chlubnej opinii. Facet zmierza alejką prosto. Nigdzie się nie spieszy, a w dłoni ściska paczkę papierosów. Wypinam klatę do przodu, biorę głęboki wdech pełen złości i idę za tym człowiekiem. Wyprzedzam go, zatrzymuję się i zastawiam mu drogę.
On spogląda na mnie spod kaptura. Potwierdzają się moje podejrzenia o tym, że jest okropnym ignorantem. Nawet mnie nie rozpoznaje. Nie zauważył herbu (nieodłącznego elementu ubioru każdego miasta) na przedniej kieszeni moich kaszmirowych spodni. Facet z miną przeraźliwie obojętną wypluwa flegmę na chodnik.
- Co jest? - Pyta.
- Dobrze wiesz, Marku. – Odpowiadam mając nadzieję, że rozmówca okaże jakąś skruchę.
- Odsuń się, nie mam czasu! - Próbuje mnie wyminąć.
- O nie, musimy sobie coś wyjaśnić! - Nie daję mu przejść – A raczej ty! Ty musisz komuś coś wyjaśnić!
- Zostaw mnie, dziwaku! - On odpycha mnie i idzie dalej.
Przez chwilę stoję nieruchomo, odwrócony tyłem do mężczyzny. Łapię się za głowę i zaciskam powieki, bo wśród swoich kamienic wciąż słyszę jej przeraźliwy płacz. Spojrzałem na odchodzącego człowieka. Tak bardzo zasmuciłem się, że nie ma w nim ani krztyny pozytywnego uczucia. Mój zepsuty humor przywiewa nade mnie warstwę burzowych chmur.
O wieczór muszę się bardziej postarać. Choć wciąż żywię urazę do tamtego gościa, udaje mi się pozbyć szarych obłoków. Zachodzące słońce ociepla ostatnim mocnym blaskiem zaróżowione niebo. Wciąż słyszę jej płacz.
- Ty jesteś piękna... - Nożycami przecinam u dołu łodyżkę róży. Widzę puste miejsce po płatku, który odpadł dziś rano – Trochę zraniona, ale wciąż piękna i wartościowa.
Obwiązuję wstążkę wokół kolczastej łodygi. Czas iść.
Słońce jest coraz niżej. Oświetla mnie, a mój długi cień pada aż na ulice, gdy skaczę z dachu na dach. Buty nie ześlizgują mi się – to dobra marka. Lwi ogon także pomaga mi utrzymać równowagę. Przechodnie przystają i obserwują ten dziwny sposób podróżowania. Nie mogę zatrzymać się i im odmachać. Teraz mam misję.
Ląduję na dachu pewnej kamienicy. Tu szloch jest najgłośniejszy. Tak jak słońce chowa się właśnie za horyzont, tak ja zeskakuję z dachu i znikam z oczu gapiów, kryjąc się za elewacją. Przykucam na parapecie. Widzę ją. Widzę, jak ona próbuje dojść do siebie i wrócić do normalnego życia. Siedzi przy biurku z otwartym laptopem. Pisze. W końcu jest pisarką. Znam ją doskonale, to moja mieszkanka. Tak trudno jej się skupić, gdy obok na blacie stoi ramka ze zdjęciem jej ukochanego Marka. Tak trudno się skupić, gdy bolesny ślad po uderzeniu jest odczuwalny na policzku.
Zeskakuję z parapetu, prosto do jej pokoju. Ona odwraca się na krześle. Patrzy na mnie. Jest zaskoczona, bo nie spodziewała się mojej wizyty. Podchodzę bliżej i ujmuję jej dłoń, składając na niej delikatny pocałunek. Patrzę prosto w jej oczy i czuję, że ta dziewczyna chce mi się zwierzyć.
- Wiem... - Mówię, nim zdąży otworzyć usta – Pamiętaj, że on nie jest ci do niczego potrzebny. Jesteś piękna.
Wręczam jej różę. Ona spogląda na kwiat i dotyka go jak najcenniejszego, najdelikatniejszego skarbu. Ostatnia łza cicho stacza się z jej policzka. Popycham ogonem ramkę ze zdjęciem chłopaka. Wpada prosto do kosza z odpadami.
Kiedy dostrzegam na jej ustach wolno malujący się uśmiech, to wiem, że misja została spełniona. Ten płacz ucichł. Kobieta z zamkniętymi oczyma chłonie zapach kwiatu. Po chwili patrzy na mnie.
- Może zostaniesz dłużej? Zrobię herbaty...
- Niestety, wybacz. - Spod niebieskiej marynarki wyciągam kolejną różę – Ojczyzna wzywa!
Wskakuję z powrotem na parapet. Słyszę kolejny kobiecy szloch, który rozbrzmiewa na moich ulicach. Wyczuwam kolejne złamane serce. Wymieniam jeszcze ostatnie spojrzenie z pisarką i daję susa na pobliski dach. Po chwili znikam z jej oczu. Wiem, że ona wygląda teraz przez okno i ściska z czułością podarowany przeze mnie kwiat.
Kobiety potrzebują subtelności. Właściwie moim zdaniem, wszyscy tego potrzebują - trochę delikatności, doznania. Trudną sztuką jest to wywalczyć, bo niektóre rzeczy nie sposób zdobyć mieczem.
Zapach róż roznosi się dookoła. Ja ucinam kolejne i kolejne.
Jestem Kutno. Nie bohater. Ogrodnik.


Aleksandra Hakało - II nagroda w I kategorii wiekowej (młodzież gimnazjalna)

Pióra na wierzbie

Bywa, że człowiek umiera.

̶ Miał pecha ̶ mówią z wyrachowanymi, obrzydliwymi, kpiącymi uśmiechami, które sprawiają, że ściany świątyni płaczą krokodylimi łzami.

̶ Racja, zdarza się ̶ odpowiadam i odchodzę, trzęsąc się z powstrzymywanej wściekłości, zamykając za sobą żelazne drzwi, odgradzając się od reszty murami.

W tym mieście służę już od dziesięciu ludzkich lat. Nie przypomina sięgającej gwiazd Warszawy ani ukrytego w Puszczy Caementa. Jest spokojem, nietkniętym dziesiątkami wojen, które przeszły przez nasz świat. Ma ulice pamiętające czasy odrodzenia Wiary, Stare Miasto, o którym powiadają, że to właśnie tam zginęła ostatnia Królowa Elfów, Willę Lekarzy, z zapisanymi na jej ścianach odbiciami Minionych Słońc.

Jest piękne. Tak jak moja Świątynia.

Gdy przekraczasz srebrzyste bramy miasta, pierwszym, co rzuca się w oczy, są jej wysokie wieże. Witają podróżnych, zapraszając ich w swoje mury. Wysokie okna, z których rozciąga się widok aż na Wierzby dawnych Kapłanów, obserwują przejeżdżających, czekając na choć najmniejszy błąd, który można zapamiętać.

Mogłoby tu być idealnie, gdyby nie Istoty.

Małe, obłudne, nic nieznaczące, ośmielają się przychodzić tutaj, do Domu Wszystkich Bogów, do świętego miejsca pamięci, by oddać w ramiona zapomnienia wszystkich swoich zmarłych. Przynoszą ich, a później odchodzą, wracając tylko na Święto Róży.

Przez lata mojej służby dla duszy i jej Bogów, odeszło sześciu, w tym dwóch ludzi. Każdego z nich zabrałam do Domus Autem Spiritus, mieszczącego się w piwnicach Świątyni. Odmówiłam modlitwy pogrzebowe każdej z religii, zebrałam całe pragnienie przeżycia, jakie w nich zostało i przelałam je w Naczynie – Różę dla ludzi, Bez dla czarowników, Chryzantemę dla krasnoludów, Konwalię dla elfów, Cyklamen tym, których imienia nie poznano. Dla kapłanów sadzę Wierzbę, w miejscu, które widać z okien wieży.

Daję im mój uśmiech i czas.

Pięć dni później kwiaty wyrastają i nadchodzi Święto Róży.

W ten jeden jedyny dzień do Świątyni ściągają tłumy, a Istoty zapominają o swoich uprzedzeniach, wojnach pomiędzy gatunkami i sporach, oddają cześć zmarłym, błagając o litość i wolność.

A ja obserwuję, wiedząc, że to jeszcze nie czas na szczęście i radość. Na wolność i sny bez koszmarów. Nie, dopóki nie docenią wartości tych, którzy przeminęli. Więc czekam, aż wrócą do swoich małych, nieważnych spraw i pomagam zmarłym odejść. I powrócić.

I straszyć Istoty w koszmarach i nawiedzać w słoneczne dni, i zabierać każdą chwilę szczęścia. I wypędzam ich znowu, gdy mnie o to poproszą, i przywołuję, gdy zdążą zapomnieć.

Widzę, jak pogrążają się w szaleństwie, jak proszą każdego dnia o zmiłowanie i ratunek, ale ten nie przyjdzie bez zrozumienia. A do niego daleko.

Robię to niezmiennie od lat i robić będę, aż do czasu, gdy Bóg przypomni sobie o zapomnianych Istotach i zawita do miasta.

***

Bóg nadszedł drogą prowadzącą od Wierzb. Córka Henrykowa, która pierwsza go zobaczyła, tak opowiadała:

̶ Nie był zbyt wysoki ani zbyt niski. Włosy miał ni to jasne, ni ciemne, oczy takie niewyraźne, jakby jaka mgła je przesłaniała. Gdzie by tam człowiek powiedział, że to Bóg wszechmocny, wszechmogący, miłosierny, co nas uratować chciał od panowania tej… Dlaczego przyszedł?

A kto wie? Może mu jaki kupiec powiedział, jak się u nas dzieje, a może… Może ona coś tak zrobiła, że się nawet na tym naszym Olimpie Boskim dowiedzieli?

***

̶ Przypominasz śmierć – mówię ̶ obleczona w niechęć do świata i Istot, zapominasz, że też jesteś jedną z nich.

Dotykam sobą ścian świątyni. Nienawiść, żal, smutek, niechęć, nienawiść, nienawiść, niena… Odsuwam się, czując wszystkie te emocje, a przed moimi oczami maluje się wizja przeszłości, tych wszystkich rzeczy, które nie powinny się wydarzyć. Czasami bycie Bogiem nie polega na ratowaniu każdego życia za wszelką cenę. Zrozumiałem to już dawno, zrównując z ziemią całe miasta, regiony, imperia, które do cna przeżarte były złem. To nie jest proste, choć takie mogłoby się wydawać.

Zbieram w sobie siłę i odwracam się do ciebie. Do kapłanki, która chciała dobrze, która pogubiła się w swoim zadaniu, zapomniała o nim. Zamiast dbać o ludzkie dusze, doprowadzała żywych do szaleństwa.

̶ Źle dzieje się, kiedy ktoś chce zbawiać świat, zapominając o sobie. ̶ Przeszywam cię gniewnym spojrzeniem, ale ty wydajesz się być zbyt zapatrzona w swój plan, by widzieć błędy. ̶ Dlaczego jesteś tak ślepa? Co przesłoniło ci oczy? Te wszystkie dusze, którym nie pozwoliłaś odejść na wieczny spoczynek, cierpią. Płacą za twoją pychę i egoizm, bo nie myślałaś wcale o tych wszystkich, którzy chcieli wieść normalne życie, bez widma śmierci nad sobą. Chciałaś być zapamiętana, prawda? Więc będziesz. Całe twoje życie zostanie zaklęte w wierzbie, na której dzień po każdym Święcie Róży Istoty będą wieszać jedno pióro, symbol lotu do gwiazd, który nigdy się nie skończył. Aż do czasu, gdy wybaczą ci wszystkie błędy lub zapomną.


Julia Wojtczak - II nagroda w I kategorii wiekowej (młodzież gimnazjalna)

Wędrówka Mistiego

Drugie dno

I wtedy nastała cisza. Jakby przebił jakąś barierę, jakby był ,,ponad". A jego oczy oślepił biało-srebrny brzask. Więc dryfował tak w niebiańskiej próżni, w której Bóg kpił sobie ze wszystkich praw fizyki, przynajmniej tych dotychczas nam poznanych. Ostre światło powoli potulniało, aż w końcu rozmyło się, ukazując bezkres oceanu. Woda ta wydawała się być nieskończona. Mieniła się purpurą, a tylko w pewnych momentach jej toń odbijała srebrzyste promyki, jakby puszczała oko. W pewnym momencie do uszu Mistiego zaczęły docierać jakieś dźwięki. Pomimo że ich intensywność rosła, chłopiec nie mógł zrozumieć, co oznaczają. I właśnie w tym momencie Misti zawsze się budził. Wszystkie odcienie fioletu i srebro zmieniały się w szary sufit, który błagał o malowanie od kilkunastu lat. Sen ten dręczył dzieciaka już długi czas. Nie umiał go zrozumieć. Był jednak pewien, że wszystkie te zdarzenia są realistyczne. Czuł je doskonale na każdym kawałku skóry.

Wracając jednak do tej znanej nam rzeczywistości, to Myszka (tak nazywali Mistiego w sierocińcu opiekunowie i koledzy) był siedmioletnim złotowłosym chłopcem, który wychował się w tym szkaradnym miejscu, bo jego mama odeszła dwa lata temu. Myszka wiedział, że to smutne, ale nie rozumiał, czemu wszyscy nad nim płaczą. On tak naprawdę nigdy jej nie pożegnał. Wiedział, że kiedyś ją spotka, i że ona wcale tak na dobrą sprawę od niego nie odeszła (piękny jest dziecięcy rozum!). Po południu postanowił wyjść na podwórko. Sierociniec był położony nad niedużym jeziorem. Dzieciom w wieku Mistiego nie pozwalano się tam kąpać. I gdy chłopiec siedział tak nad brzegiem i puszczał łódeczki, wpatrując się w swoje odbicie, ujrzał na dnie jakąś błyskotkę. Przynajmniej tak mu się wydawało, bo toń jeziora zaczęły przecinać srebrno-złote promyki. Chłopiec uwielbiał błyskotki, dlatego na jego twarzy szybko zapłonął uśmiech. Próbował małą białą rączką złapać promienie, jednak te niepokorne przeszywały ją na wskroś. Było ich coraz to więcej i więcej. Misti zaczął łapać je obiema rękoma, i nim się obejrzał, pochłonęło go ponure jezioro. Z początku ogarnęła go panika. Woda ciągnęła w głębiny, ale ku jego zdziwieniu, im dłużej to trwało, tym bardziej był spokojny. Jednak z czasem zauważył coś niezwykłego. Gdzie jest dno? Każde jezioro ma przecież swoje dno. Poczuł się dobrze, jakby wiedział, że nic mu się nie stanie. Nawet był trochę ciekawy, co zastanie zamiast dna. Gdy zanurzył się już naprawdę głęboko, dostrzegł światło. Tak, właśnie to samo światło, przez które znalazł się w tym całym bałaganie. I nagle ujrzał swoje odbicie. Znajdował się bowiem pod taflą wody, ale.. z drugiej strony.

Kutno i Mądry Kot

Wynurzył się więc energicznie i zaczerpnął świeżego powietrza. Woda była o niebo cieplejsza. I nie śmierdziała brudnym jeziorem. W dodatku bardzo słodka. Jakoś dopłynął do brzegu. Rozejrzał się i to co ujrzał, w najmniejszym stopniu nie przypominało sierocińca ani jego otoczenia.

̶ Gdzie ja jestem? ̶ pomyślał zdezorientowany. ̶ Pani Ciocia będzie wściekła!

Pani Ciocia była jego opiekunką, a raczej zimną skamieliną, która kazała nazywać się ciocią, chociaż zupełnie nie zasługiwała na to miano. Misti jeszcze nie wiedział, że, ku swojej uciesze, już jej nigdy nie zobaczy. Miejsce, w którym chłopiec się znalazł, było czymś w rodzaju lasu. Przez gęste korony drzew przedzierało się różowo-fioletowe światło. Dookoła rosły miliony kwiatów, które Misti na co dzień widywał tylko oczami wyobraźni (w jego dawnym już świecie kwiatów było niewiele). Setki ptaków we wszystkich kolorach świata przyglądały mu się z zafascynowaniem. Było to chyba najpiękniejsze miejsce w całym wszechświecie. Chłopiec zaczął maszerować przez magiczny ogród z głową cały czas zadartą ku niebu, tak czystemu i prawdziwemu, jakby naprawdę stąpał po ogrodzie samego Boga. Idąc tak spokojnie, zauważył siedzącego na drzewie białego kota. Oczy świecące jak dwa rubiny bacznie obserwowały Mistiego już od początku jego przybycia.

̶ Witaj mały chłopczyku ̶ rzekł Kot ludzką mową, a nawet bardziej ludzką od mowy niejednego człowieka.

̶ Ty, ty... mówisz?! Gdzie ja jestem w takim razie?

̶ W Kutnie. Doskonale znasz to miejsce ze swoich snów ̶ odpowiedział i zeskoczył z gałęzi. Podszedł do chłopca i znów zaczął mówić.

̶ Radziłbym ci zapomnieć o wszystkim, czego cię do tej pory nauczyli, bowiem tu nie obowiązują ziemskie prawa. Zostałeś wezwany na spotkanie z Królową Róż. Bardzo mało osób dostępuje takiego zaszczytu. Tak czy inaczej, żeby ją spotkać, musisz dotrzeć do niej sam.

̶ Sam? Ale gdzie miałbym niby iść?

̶ Widzisz tę złotą gwiazdę na niebie? O tam, na zachodzie ̶ powiedział, pokazując ogonem na świecący punkt na nieboskłonie. ̶ Ona świeci zarówno w dzień jak i w nocy. Symbolizuje piękno, wieczność i dobroć naszej Królowej Kutna. Kieruj się na zachód, wprost pod gwiazdę. Nie zbaczaj z drogi i nie zatrzymuj się na długo. Gdy przekroczysz bramę Ogrodu Różanego, a nie sposób jej nie dostrzec, ona będzie na ciebie czekać i zapewni ci wszystko, czego ci w dawnym życiu brakowało.

̶ Wszystko czego mi brakowało? - zapytał jakby zamroczony, a jego oczy wpatrzone w gwiazdę stały się wielkie i zamyślone, niczym pogrążone w transie.

̶ Wszystko, za czym twoja dusza rozpacza. Ale by udowodnić, że jesteś godzien takiej nagrody, musisz odbyć podróż i nie ulec żadnej ziemskiej pokusie, która z pozoru da ci tymczasowe szczęście, a tak naprawdę wprowadzi do twojego serca wieczną ciemność.

̶ Jakie pokusy? Czemu miałbym...

̶̶ By udowodnić, że jesteś godzien widzenia się z Królową, musisz wyrzec się wszelkich wygód, które są tylko przyziemnym dobrem. Inaczej mówiąc, musisz zasmakować goryczy, by potem skosztować niebiańskiej słodyczy. Udowodnić, że rezygnujesz z pozornego szczęścia dla szczęścia najczystszego. A teraz żegnaj, mój przyjacielu! Na mnie już czas. Wierzę w ciebie i pamiętaj, nie daj się zwieść! Podążaj za gwiazdą! ̶ mówił Kot, oddalając się, aż w końcu zniknął w gęstej puszczy. Misti przez chwilę pomyślał, czy aby na pewno to wszystko miało miejsce.

̶ Wszystko, czego mi brakowało... Wszystko czego mi... ̶ mówił sam do siebie z palcem przyłożonym do warg.

Królewskie Łoże

W końcu, przemyślawszy sytuację, zauważył, że się ściemnia. Zaczął więc poszukiwania jakiejś chatki albo chociaż norki. Odczuwał zmęczenie już dosyć wyraźnie. Szedł tak i szedł, mrok go otulił, ręce wisiały bezwładnie, małe nogi uginały się tak, jakby chłopiec niósł na plecach kamień. Nagle zatrzymał się i przetarł oczy.

̶ To niemożliwe ̶ powiedział do siebie cicho, bowiem przed nim, ni stąd, ni z owąd stanęło wielkie łóżko. Nie byle jakie łóżko. To było doprawdy królewskie łoże! Ze złotymi ramami, podwójnym materacem, baldachimem i pierzyną leciutką niczym obłok. Misti uśmiechnął się do siebie szeroko. Już się rozpędził, by wskoczyć w ciepłe poduszki, już był o krok, ale... Nie. Zatrzymał się.

̶ O tym mówił Mądry Kot, właśnie o tym. Nie potrzebuję królewskiego łoża, bo moja nagroda będzie o wiele większa ̶ powiedział chłopiec stanowczo. Położył się na trawie. Leżał, wpatrując się w złotą gwiazdę, która świeciła jaśniej, jakby była z niego dumna. Pomyślał sobie też, że gdyby położył się na królewskim łożu, baldachim całkowicie zakryłby mu niebo, na którym dokonało się niesamowite zjawisko. Rozbłysły miliony gwiazd, niczym skruszone diamenty, po czym zaczęły tańczyć! Układały się w przeróżne figury, błyszczały i gasły, tylko po to, by rozbłysnąć z większym impetem. Było mu zimno i twardo, ale zasnął z uśmiechem na twarzy.

Drzewo Czekoladowe

Gdy się obudził, był trochę obolały, ale dumny z siebie. Szybko ruszył w dalszą drogę, bowiem czuł, że jest coraz bliżej. Po kilku godzinach marszu, usłyszał dziwne bębnienie.

̶ O nie, to mój brzuszek ̶ zmartwił się. ̶ Od dwóch dni nie miałem niczego w buzi!

Zaczął więc wyobrażać sobie przeróżne potrawy, a w szczególności jego ukochane słodycze. Im intensywniej myślał, tym wolniej szedł. Różowy las szumiał przyjaźnie, zapach liści i kwiatów był bardzo wyraźny, jednak w pewnym momencie do nozdrzy chłopca dotarł znajomy aromat, który wzbudził u niego jeszcze silniejszy głód. Misti zboczył ze ścieżki. Zaczął podążać za zapachem dobrze mu znanym, coraz bardziej oddalając się od Różanego Ogrodu. Wtedy właśnie ujrzał wielkie i potężne drzewo. Dziwnym przypadkiem nic koło owej rośliny nie rosło, najbliższe krzewy były dopiero w odległości kilku metrów, co nie było naturalne w tak gęstym lesie. Jednak chłopiec tego wcale nie zauważył. Dostrzegł zaś, że kora i pień wykonana jest z jego ulubionej mlecznej czekolady, a zamiast liści, na gałęziach wiszą tysiące kolorowych cukierków. Misti podbiegł do drzewa. Pokusa ta była tak silna, że chłopiec zastanawiał się, czy chociaż jeden mały cukiereczek, najmniejszy jaki tu wisi, zniszczy jego szanse na prawdziwe szczęście? W końcu był tak głodny i zmęczony! Już wyciągnął rękę, już był tak blisko…

̶ Nie, to drzewo jest zatrute! ̶ krzyknął i opuścił rękę. ̶ O tym właśnie mówił Mądry Kot! Nie potrzebuję drzewa z czekolady i cukierków, bo nagroda, która na mnie czeka, będzie o wiele większa!

Wiedział, że ma dużo drogi do nadrobienia, więc wzburzony, zaczął biec w stronę gwiazdy, a ptaki śpiewały głośno, kwiaty rozwijały się i wszystko się radowało, że nie dał się zwieść drugiej pokusie.

Zwątpienie

Więc szedł tak głodny, zmęczony i bardzo samotny. W sumie to odkąd pamiętał, był samotny, ale teraz nawet nie miał do kogo otworzyć buzi. Trochę smuciło to chłopca, który miał zaledwie siedem lat, i już wyruszył w tak męczącą wędrówkę. Jednak myślał o celu, a ciekawość nie dawała mu odpocząć choć na chwilę, dlatego zdecydował się iść także w nocy. Szedł i z początku śpiewał piosenki, potem rozmyślał bardzo długo i w końcu zaczął mówić sam do siebie. W pewnym momencie przygnębienie tak mu dokuczyło, że zaczął wątpić.

̶ Mądry Kocie, gdzie jesteś!? Skąd mam wiedzieć, czy to nie jakiś żart!? Udowodnij mi natychmiast, że to, co powiedziałeś, może się spełnić! ̶ Uniósł głowę do nieba i wykrzyczał całą złość. Jednak nikt się nie odezwał, nikt nie przybył na ratunek. Misti na chwilę usiadł na kamieniu i zaczął płakać, łzy ciekły z jego dziecięcych oczek. Bardzo mu czegoś brakowało. Nie chodziło o jedzenie czy schronienie. Nie wiedział, o co właściwie chodziło i to bolało go najbardziej. Chciałby w końcu znaleźć to prawdziwe szczęście, o którym to mówił Mądry Kot. Dlatego dzielnie wstał, otarł oczy i z głową zadartą do góry ruszył w dalszą wędrówkę.

Fałszywy Przyjaciel

Szedł przez las, który stał się znowu fioletowy, bowiem zastała go noc. Nagle jednak do jego uszu dobiegła bardzo wesoła muzyka. W oddali ujrzał światło. Zaciekawione dziecko popędziło w jego stronę. Okazało się, że to wesołe miasteczko. Pełne kolejek górskich, waty cukrowej, głośnej i radosnej muzyki. Brakowało w nim tylko ludzi. Przed wejściem do wesołego miasteczka leżała karteczka zatytułowana: ,,Dla Mistiego". Co prawda chłopiec miał małe kłopoty z czytaniem, ale wziął kartkę i zaczął powoli składać litery.

Kochany Misti! Zapraszam Cię serdecznie na krótki odpoczynek, na który sobie zasłużyłeś! Baw się do woli i korzystaj z wesołego miasteczka. Co za różnica, czy dojdziesz do Ogrodu Różanego dzisiaj czy jutro? A może spodoba ci się na tyle, że zostaniesz tu na zawsze? Miłej zabawy życzy Twój Przyjaciel.

Misti zastanowił się chwilę, czy może Mądry Kot nie napisał tej wiadomości. Ale po co miałby ją pisać, skoro mówił mu wcześniej, że ma iść prosto do Ogrodu i nie zbaczać z drogi?

̶ To na pewno podstęp ̶ powiedział do siebie i odwrócił się. Jednak muzyka grała mu w głowie, zapach waty cukrowej muskał nozdrza, a dusza potrzebowała pocieszenia. Dlatego też odwrócił się znów w stronę wesołego miasteczka.

A może to Kot napisał? W końcu on jest moim przyjacielem. I tylko jego tu znam. To na pewno on. Zostanę tylko pół godzinki” – pomyślał i zaczął powoli iść w stronę bramy wesołego miasteczka.

No, może godzinkę. Tak, zostanę godzinkę i od razu ruszę dalej! Nawet nic nie zjem, żadnej waty cukrowej. Tylko popatrzę... „ Jego rękę i klamkę od bramy dzieliły minimetry, kiedy to wrzasnął:

̶ Nigdy! ̶ zabrał rękę. ̶ To miejsce, to brama do wiecznej samotności! O tym właśnie mówił Mądry Kot, on nie mógł tego napisać! Nie potrzebuję wesołego miasteczka, bo nagroda, która na mnie czeka jest o wiele większa! Co mi z tego wszystkiego, skoro miałbym bawić się w najlepsze zupełnie sam? Nie na tym prawdziwe szczęście polega!

I wtedy nastała cisza. Jakby przebił jakąś barierę, jakby był ,,ponad". A jego oczy oślepił biało- srebrny brzask. Więc dryfował tak w niebiańskiej próżni, w której Bóg kpił sobie ze wszystkich praw fizyki, przynajmniej tych dotychczas nam poznanych. Ostre światło powoli potulniało, aż w końcu rozmyło się, ukazując bezkres oceanu. Woda ta wydawała się być nieskończona. Mieniła się purpurą, a tylko w pewnych momentach jej toń odbijała srebrzyste promyki, jakby puszczała oko. W pewnym momencie do uszu Mistiego zaczęły docierać jakieś dźwięki. Teraz mógł rozpoznać je bez problemu. Znajomy żeński głos śmiał się ciepło.

To, czego mu brakowało najbardziej

W końcu ukazała mu się brama wykonana w całości z róż we wszystkich kolorach. Otuliła go ich woń. Misti, oszołomiony, otworzył ją i wszedł to Ogrodu Różanego. Słyszał kobiecy śpiew, znał doskonale tę piosenkę i ten głos. Szedł przez alejki, otaczały go kwiaty, białe światło muskało twarz, i chłopcu wydawało się, że właśnie zawitał do Nieba. Nie czuł głodu, zmęczenie odeszło. Szedł szlakiem rozsypanych różanych płatków. W końcu doszedł do postaci, która stała tyłem. Była to kobieta odziana w suknię utkaną z czerwonych róż. Skórę miała porcelanową, włosy złote i pofalowane, niemalże sięgające ziemi. Na szczycie jej głowy widniała różana korona. Bił od niej czar i dobroć. Chciał podejść bliżej, ale najpierw nieśmiało zapytał:

̶ Pani jest Królową Róż?

Kobieta tylko się roześmiała, a chłopiec poczerwieniał z zawstydzenia.

̶ Pani przyjaciel powiedział, że da mi pani to, czego mi w życiu naprawdę brakowało.

̶ A czego ci kochanie brakowało? ̶ wypowiadając powoli te słowa, odwróciła się. Jej oczy były niczym dwa oceany, od razu przeszyły chłopca, który wreszcie ją rozpoznał. Łzy spłynęły mu po buzi. Rzucił się w jej ramiona.

̶ Ciebie. Najbardziej brakowało mi ciebie, mamo! 

Pdf
Drukuj
Powrót
Wypowiedz się
wizerunek.jpg 93dd531b1052a3d12d485bc16a9aab9b
BLISKA.jpg 467976487ae316eda61327a11e5302ce
cyfrowe kutno.jpg 506bee30b0cc30d92f18c675483ea3d2
zap zakup.jpg e179aaffa907b0f584a0acc78517097a
99-300 Kutno
ul.Wojska Polskiego 5
Tel. / fax:
24 355-10-12
ban-katalog.jpg dabdcdc8a751290004e23f207f0659e9
banerek lg.jpg 6b68fcec9fde892620b639c806e30fb3
ban-zakup.jpg 784ce4b24cec174bf5fc544cbe312ff9
ban-cyfrowekutno.png a01f7bcc03b0fcb10513765de10d3955